W polskiej lidze rzadko się zdarza, by do meczu przystępowała drużyna z aż siedmioma Polakami w składzie. Wśród zespołów walczących o czołowe lokaty nie występuje to prawie wcale. Wyjątkiem okazał się Lech Poznań. Mecz wyjazdowy w Płocku rozpoczął mając w zestawieniu Bednarka, Salamona, Czerwińskiego, Murawskiego, Skórasia, Marchwińskiego, Szymczaka. Pod koniec meczu na boisko wszedł Sobiech. W przeciwnej ekipie sytuacja była podobna.
Polskiego paszportu nie mieli tylko Pereira, Dagerstal, Karlstrom i Ishak. Można więc powiedzieć, że był to skład, z jednym wyjątkiem, polsko-szwedzki. To tylko ciekawostka, na którą można zwracać taką samą uwagę, jak na czterech Filipów w jednej drużynie. Postawienie na tylu Polaków było jednorazowe i nie przypomina czasów Dariusza Żurawia, który – nie wiemy tylko, czy z własnej inicjatywy – traktował drużynę jako okno wystawowe. Ogrywał nastolatków, pokazywał ich w Polsce i Europie, co nie przekładało się na zdobywanie trofeów, ale przyniosło liczone w milionach euro dochody.
Obecnej sytuacji porównywać do tamtej nie można. Bednarka, Salamona, Czerwińskiego ani Murawskiego Lech nie musi promować, to nie perspektywiczni wychowankowie, ale piłkarze doświadczeni, z jakością i określoną marką. Lepiej sięgać po tak renomowanych graczy niż popełniać pomyłki transferowe penetrując na siłę rynki bałkańskie, skandynawskie, czy nawet sąsiednie. Każdy z tych graczy byłby pierwszym wyborem trenerów wszystkich klubów ligowych.
Los pozostałych Polaków z sobotniego składu Lecha jest natomiast przesądzony. Skóraś trafi do mocniejszej ligi już latem. Podobny los czeka kiedyś Marchwińskiego, choć jest to piłkarz-zagadka. Zapowiadał się na gwiazdę. Możemy domniemywać, że jego rozwój potoczyłby się lepiej, gdyby nie niechęć do terminowania w słabszym klubie. Rezygnacja z regularnej gry, ciągłego doskonalenia umiejętności przyniosła szkody nie do nadrobienia. Nie poszedł drogą, która dla pozostałych wychowanków (z wyjątkiem Kuby Kamińskiego) okazała się zbawienna. Potrzebne to było choćby Szymczakowi, który rośnie w oczach i dzięki temu, że „dziewiątka” jest w Lechu zarezerwowana dla Ishaka, doskonali uniwersalność. Zostanie super piłkarzem. Oby tylko pograł w Lechu przez jeszcze jeden sezon.
Mecz w Płocku został wygrany, więc trudno źle oceniać wybory van den Broma. Jednak brak jakości w grze Lecha był zauważalny. Rozegrał najsłabszy mecz spośród czterech tegorocznych. Punkty zawdzięcza bramkarzowi, ratującemu kolegów wielokrotnie. Do tej pory bywało odwrotnie – najlepsi na boisku byli bramkarze rywali. Przez dużą część płockiego spotkania Lech się bronił, momentami rozpaczliwie. Miejscowi piłkarze wchodzili w jego pole karne jak w masło, zadziwiająco łatwo wypracowywali sobie świetne okazje. Tym razem nie Lech, a jego rywal może mówić o nieskuteczności i złym fatum.
Wyglądałoby to inaczej, gdyby Lech miał w składzie więcej jakości. Nie wychodziły mu kontrataki, gdy prosiło się, by skarcić nacierającą dużymi siłami Wisłę. Tym razem Lechowi się upiekło, ale nie zawsze szczęście dopisze. Ma dobrych, jak na polską ligę piłkarzy, co nie znaczy, że kierownictwo klubu może sobie odpuszczać kolejne okienka transferowe, godzić się na redukcję jakości. Daleko w ten sposób się nie zajedzie. Oby już w Norwegii nie okazało się, że rywal dysponuje bardziej klasowymi graczami. Kolejorz ma potencjał na zbudowanie bardzo mocnej drużyny, zdominowanie ligi. Na własne życzenie z niego nie korzysta, zadowalając się osiągnięciami pozornymi.