Czy mecz z Pogonią był przełomowy? Wśród kibiców Lecha pojawiają się takie opinie. Z jednej strony było to rzeczywiście wydarzenie szczególne, bo tak atakującego, grającego z taką pasją Kolejorza nie widzieliśmy chyba od lat. Jednak trudno mówić o przełomie, gdy w trzecim domowym spotkaniu odnosi się trzecie zwycięstwo, system gry się nie zmienia, cementuje się defensywa, podtrzymana zostaje rola kluczowych zawodników, a ich forma idzie w górę.
Takim kluczowym graczem jest Joel Pereira. Co prawda nie zaliczył tym razem asysty, ale trudno zliczyć wszystkie jego podania, a wśród nich nie brakowało takich, które powinny przynieść gola. Drużna nie ma co prawda dwóch równie dobrze grających klasycznych skrzydłowych, ma jednak zawodnika wartościowszego dla ofensywy niż ktokolwiek, napędzającego ją nieustannie. Bez tuzinów jego otwierających podań, prostopadłych i wykonywanych z boku boiska, Lech nie tworzyłby nieustannego zagrożenia pod szczecińską bramką.
Wielu kibiców, widząc przed meczem Gholizadeha na ławce i Hakansa w wyjściowej jedenastce, kwestionowało rozsądek trenera. Ten jednak wiedział, co robi. Nie ma wątpliwości, że obecny Ali to już nie zawodnik próbujący się odnaleźć po wyleczeniu długotrwałej kontuzji. Jego walory stopniowo się ujawniają, ma umiejętności dużo wyższe niż nieopierzony Fin. O obecności w składzie Hakansa zadecydowała choroba Ba Louy, a duński trener Kolejorza chce mieć na jednej stronie boiska dużo szybkości, na drugiej przestrzeń dla Pereiry. Pierwsze akcje były dla Pogoni mylące, bo na prawej stronie pojawili się Hakans i Hotić, na lewej zostawało miejsce dla innych rozpędzających się zawodników, szczególnie Sousy. Potem Hakans wrócił na lewą stronę, ale i tak zostawiał miejsce dla Portugalczyka.
Także skuteczność, a właściwie jej brak, nie była przełomowa. W tym meczu, jak w żadnym innym, mogło nastąpić zmiażdżenie przeciwnika, który rzadko wysoko przegrywa. Tym razem Pogoń była bliska rekordowo wysokiej porażki. Uniknęła tego tylko dlatego, że w dobrej dyspozycji strzeleckiej nie był Ishak, szczęścia zabrakło też innym graczom Lecha, a bramkarz gości to wysokiej klasy fachowiec. Gdyby Szwed zdobył gola już w drugiej minucie, potem wykorzystał kolejne sytuacje, Sousa zaczął strzelanie goli już w pierwszej połowie, to Pogoń zeszłaby na przerwę z bagażem kilku goli i niewesołymi perspektywami na ciąg dalszy.
I jeszcze w jednym nie było przełomu: w przygotowaniu się trenera do tego meczu. Niels Frederiksen to nie John van den Brom, który miał gdzieś, jak gra najbliższy przeciwnik Lecha, wychodząc z założenia, że to inni powinni rozczytywać Lecha i się go bać, a on musi grać swoje, zawsze tak samo. Duńczyk oczekuje od współpracowników dokładnych informacji, ogląda mecze najbliższych rywali, szuka sposobów na pozbawienie ich atutów. Dobrze wiedział, jak zachowa się Pogoń, bo to zespół zawsze szukający pressingu, sprawnie operujący piłką. Już po pierwszych minutach widzieliśmy, jak trudno gościom dotrzymać kroku Lechowi, atakującemu wszechstronnie, wchodzącemu z piłką w wolne przestrzenie, a gdy ich brak, stosującemu prostopadłe podania, szybko rozgrywającemu piłkę przed polem karnym. Tylko momentami Pogoń potrafiła rozwijać skrzydła, grać po swojemu.
W sposobie gry, taktyce, ofensywnym nastawieniu Lecha nie zobaczyliśmy więc niczego niezwykłego. Tym, co wypadło dużo lepiej niż dotychczas, była pasja w atakowaniu, energia, ruchliwość, nieustająca aktywność i łatwość dochodzenia do strzeleckich okazji. Mecz oglądało prawie 30 tysięcy kibiców. Jeśli ten sposób grania będzie powtarzany, poprawi się skuteczność, a do zespołu dołączą zapowiadani jakościowi gracze, to taka frekwencja może zostać uznana za niską.