Strata punktów przez lidera tabeli to nic nadzwyczajnego, zdarza się wszędzie. Ale mecz po meczu, w niemal identyczny sposób? To już trąci Dariuszem Żurawiem i jego legendarną bezradnością, brakiem umiejętności wyciągania wniosków. Co z tego, że w Lechu grają piłkarze oddający w meczu tuziny strzałów, skoro przeciwnik potrafi uderzyć raz a dobrze i ośmieszyć pretendenta do mistrzowskiego tytułu.
W dodatku przeciwnik ten plasuje się na ostatnim miejscu w tabeli i nie może korzystać ze swych czołowych zawodników, w tym najskuteczniejszego strzelca. Podczas pomeczowej konferencji prasowej trener wyglądał na solidnie zdenerwowanego. Zły powinien być głównie na siebie, bo to on wprowadził w drugiej połowie do gry sabotażystów wręczających gospodarzom punkt na tacy. A już wymiany w samej końcówce Kamińskiego na jokera Marchwińskiego nie powstydziłby się sam Dariusz Żuraw.
W ten sposób Lech zmarnował niedzielę tysiącom, może setkom tysięcy ludzi wprowadzają ich w fatalny nastrój. Po meczu w Mielcu wydawało się, że już nic gorszego ich nie spotka, przecież Maciej Skorża, w przeciwieństwie do poprzednika, wyciąga wnioski, ma wpływ na grę swoich piłkarzy. Tymczasem bezradność Lecha w Łęcznej była zaskakująca. Niby przeważał, ale i gubił kontrolę nad wydarzeniami. Dołożył starań, by nie wygrać. Oddał 25 strzałów, w tym 10 celnych, a zdobył tylko jedną bramkę, która zresztą byłaby samobójem, gdyby Amaral nie trącił piłki tuż przed linią. A potem Lech litościwie pozwolił rywalowi wyrównać.
Długo można byłoby wyliczać słabości w postawie całej drużyny i poszczególnych graczy. Bramkarz wpuścił tylko jedną bramkę, nie mógł jej zapobiec, bo jego koledzy pomogli gospodarzom – najpierw w środku boiska dał się ograć Kwekweskiri, potem Satka przyglądał się, jak Krykun dośrodkowuje, a Gruzin nie przeszkadzał Golowi. Podobną bramkę Lech mógł stracić już w pierwszej połowie. Bednarek nie ruszył się z linii, gdy piłka długo leciała w kierunku bramki, choć wystarczyło zrobić kilka kroków i ją złapać. Musiał go zastąpić Salamon wybijając na rzut rożny.
Trener musi się zastanowić, czy drużyna ma jakąkolwiek korzyść z najdroższego swego piłkarza. Ba Loua ma umiejętności i szybkość, potrafi błysnąć kilka razy w meczu, ale to sztuka dla sztuki. Zero korzyści dla drużyny. Akcje Iworyjczyka służą do tego, by je oglądać. Może lepiej pozwolić mu odpocząć, dać szansę jednocześnie Amaralowi i Ramirezowi. Inny problem to zaskakująca słabość Ishaka. W Mielcu partaczył „setki”. W Łęcznej nie potrafił nawet do takich sytuacji dochodzić. Mylił się, nie podawał dobrze ustawionym kolegom.
Brak solidnego zmiennika Ishaka to poważny błąd ludzi budujących drużynę na miarę mistrzowskiego tytułu. Sobiech jest słabszy nawet od będącego daleko od formy Szweda. Po co do Poznania sprowadzono Baturinę? Żeby wzmocnić rezerwy? Problem w tym, że Chorwat nie bardzo się sprawdza nawet w II lidze. Trener nie ma alternatywy – musi czekać, aż Ishak się przełamie.
Dwa tygodnie temu można było w ciemno stawiać na Lecha jako na przyszłego mistrza. Teraz już się go na zdobywcę tytułu kreuje dużo ostrożniej. Nie dlatego, że przeciwnicy są lepsi, równiejsi, bardziej zdeterminowani. Nie oni są mocni, ale Lech okazuje się słabym. Drużyna nie potrafiąca wygrywać niczego nie osiągnie. Nie wystarczy mieć drogich piłkarzy, cieszyć się ich grą, opowiadać o ich możliwościach i umiejętnościach. Nie piłkarze wywalczą mistrzostwo, ale drużyna. A tej Lech jeszcze nie ma.