Poznań był pierwszym polskim miastem, którego samorząd zaangażował się w pomoc popularnemu klubowi piłkarskiemu. Nie można tego porównać do sytuacji dzisiejszej, gdy ligowe drużyny finansowane są przez podatników. Z punktu widzenia kibiców jest to korzystne, ratuje znane firmy przed upadkiem. Jednak taka antyrynkowa patologia utrudnia sportowy i organizacyjny rozwój klubów próbujących funkcjonować normalnie.
Na przełomie stuleci Lech był kolosem na glinianych nogach. Nie było w Polsce klubu bardziej medialnego, popularnego, budzącego tak wielkie emocje i oczekiwania. Wbrew oczekiwaniom rzeszy kibiców, nie mógł nawiązać do dawnych sukcesów. Nie miał właściciela, ledwo wiązał koniec z końcem, ratował się sprzedażą klasowych piłkarzy, a takich tu nigdy nie brakowało. Nastąpił spadek z ligi, realny był ostateczny upadek. Młody, zaangażowany zarząd klubu sięgnął wtedy po pomoc władz miasta, a wśród wiceprezydentów byli ludzie sprzyjający Lechowi.
Nie było mowy o tym, co dziś jest codziennością: finansowania klubu przez podatników. Władze miasta mogły sobie pozwolić tylko na szukanie sponsorów, namawianie inwestorów do zainteresowania się tym zjawiskiem, bo Lech nie był pospolitym klubem, był czymś więcej. Wreszcie samorząd, mimo protestu części radnych, zdecydował się na pionierską w skali kraju rozbudowę przejętego od kolei stadionu, początkowo tylko po to, by zwiększyć widownię, czyli dochody klubu. Dopiero potem nastąpiły radykalne zmiany w projekcie związane z organizację meczów Euro 2012, stadion budowany była na raty, zmiana goniła zmianę, aż wyszło coś, co oglądamy dziś.
Stadion był niepodważalnym argumentem miasta w staraniach o mecze Euro 2012. Poznań nie miał tego, co stanowiło siłę innych ośrodków: wsparcie polityków. Gdańsk był poza konkurencją. Także Kraków, z ogromnymi tradycjami piłkarskimi, dwoma klubami, bogatą historią i atrakcyjnością, wydawał się być atutem polskiej oferty. Nikt jednak nie docenił polityków związanych z Wrocławiem, miastem bez międzynarodowej renomy i piłkarskich tradycji, bez stadionu. Doprowadzili oni do kompletnego idiotyzmu, jakim było wyeliminowanie Krakowa, by wśród czterech miast-organizatorów zrobić miejsce dla Wrocławia.
Kosztem gigantycznych pieniędzy powstał tam 40-tysięczny stadion, który przez dekadę zapełnił się tylko kilka razy, podczas meczów reprezentacji. W innych krajach takie obiekty są o połowę zmniejszane po ostatnim meczu wielkiej imprezy. We Wrocławiu koszty wielkomocarstwowej polityki finansują podatnicy utrzymujący molocha. Frekwencji na meczach Śląska nie można porównać do Poznania, Warszawy, Łodzi, Zabrza, nawet Szczecina. Mało tego. Mieszkańcy łożą też na klub, bo bez niego stadion byłby całkowicie zbędny. W Poznaniu zrobiła się awantura, gdy Lech chciał zmienić umowę z miastem o korzystaniu ze stadionu, by płacić mniej. A we Wrocławiu miasto finansuje samo wszystko, z klubem włącznie. Podobna sytuacje panuje w kilku innych miastach. W Wielkopolsce, mimo estymy, jaką cieszy się Lech, nigdy by to nie przeszło.
W 2006 roku, gdy do Lecha wszedł koncern Amica, a samorząd gorąco go do tego zachęcał, stadion posłużył jako argument. Ustalenia były takie: miasto kończy budowę stadionu, na którym, dzięki staraniom Jacka Rutkowskiego, będzie grał mocny, skazany na międzynarodowe sukcesy klub. Miasto się wywiązało. Stadion, jakkolwiek byśmy go nie oceniali, powstał i po meczach Euro 2012 został klubowi przekazany w użytkowanie. Właściciel Lecha początkowo rzeczywiście mocną drużynę rozwijał. Potem przekazał klub synowi. I to był koniec dobrych czasów. Zaczął się okres trwonienia potencjału, chwilowych sukcesów i dramatycznych upadków, cyklicznego wychodzenia z kryzysów.
Dziś Lech znów jest na zakręcie. Po kilku dobrych meczach pojawił się optymizm, nastąpiło oczekiwanie na spóźnione wzmocnienia pozwalające korzystnie przejść przez trudną, obfitującą w mecze jesień. Niestety, nic z tego. Transferowe okienko się zamknęło, drużyna jest słabsza niż w poprzednim sezonie, a cała Polska komentuje dziwne tłumaczenia klubowych władz. Powtarzają się opinie, że z tymi ludźmi u sterów Lecha stać na pojedyncze zrywy, ale trwałych sukcesów, ugruntowania pozycji w kraju i w Europie nie będzie.
Drużyna Kolejorza powstaje bez wyobraźni, z potrójną obsadą niektórych pozycji, ale z wakatami na innych. Rezygnacja z pozyskania Kownackiego, sprowadzenie kiepskiego bramkarza, to decyzje karygodne, trudne do naprawienia. Można byłoby się wyratować kupieniem niezbędnych zawodników w innych polskich klubach. Lokalny rynek jednak nie istnieje, Polska idzie pod prąd. Nasze kluby nie są zainteresowane przekazaniem swych piłkarzy, dyktują ceny zaporowe. Pieniędzy nie potrzebują, bo dostają je z miejskiej kasy. Biznesowe negocjacje polegają na tym, że prezesi niektórych klubów odsyłają potencjalnych kontrahentów do… prezydenta miasta.
Józef Djaczenko