Lech szybko stracił gola po kolejnym klopsie Bednarka, a potem był zbyt słaby, by wrócić do meczu. Tym razem pokazał paskudną twarz drużyny bezzębnej, z krótką ławką rezerwowych, pozbawionej pomysłu na grę. Dopiero w końcówce przyspieszył i zdołał wyrównać. Na więcej zabrakło czasu. John van den Brom po meczu zaatakował jednego z sędziów, co go drogo będzie kosztować. Wściekłość powinien raczej wyładować na kilku swoich podopiecznych.
Mecz we Florencji, jak się okazało, dużo kosztował Kolejorza. Nie dość, że zawodnicy mieli prawo odczuwać zmęczenie fizycznie i psychiczne po tych pamiętnych wydarzeniach, to jeszcze zespół został osłabiony. Mikael Ishak i Filip Marchwiński nie zasiedli nawet na ławce. Trener mógł skorzystać tylko z sześciu graczy rezerwowych, w tym bramkarza. Strach pomyśleć, co z tą zanikającą klubową kadrą działoby się w ekstraklasie, gdyby udało się awansować do półfinału Ligi Konferencji
Lech zaczął od środka i już po 20 sekundach mógł wyjść na prowadzenie. Po dobrej akcji lewą stroną piłka trafiła do Sousy, który natychmiast strzelił. Radomiaka ratował stojący na linii obrońca, odbita przez niego piłka trafiła w poprzeczkę. Potem jednak do głosu doszli goście i przeprowadzili kilka akcji. Niepewnie i nerwowo grał Bednarek. Wybijał piłkę niecelnie, zawiódł też w decydującym momencie. Po rzucie wolny celnie uderzył Rocha dając Radomiakowi prowadzenie. Bramkarz Kolejorza był z interwencją wyraźnie spóźniony.
Inicjatywę przejęli potem goście. Utrzymywali się przy piłce, prowadzili akcje oskrzydlające, starając się przy tym chronić przed kontratakami. A było to konieczne, bo akcje ofensywne kończyły się stratami, złymi podaniami i trzeba było szybko wracać do defensywy. W 14 minucie Velde w decydującym momencie przewrócił się w polu karnym. Piłkę przejął Karlstrom i uderzył bardzo mocno, ale niecelnie. Miejscowa drużyna ogarnęła się wreszcie i mecz wcale nie był jednostronny. Akcje Radomiaka były nawet konkretniejsze, składne, pozbawione nieprzemyślanych zagrań, w czym celował Lech.
Im dłużej trwał mecz, tym trudniej Lechowi było uzyskać rytm gry, panować nad sytuacją. Ratował się faulami, by powstrzymywać szybkie akcje gospodarzy. Niewiele można było o nim powiedzieć pozytywnego, nie wychodziło mu nic. Sobiech tylko na boisku przebywał. Czerwiński grał jeszcze słabiej niż we Florencji, też musiał ratować się faulami, gdy nie nadążał. Velde robił dużo zamieszania, co nie dawało drużynie żadnych korzyści. Po niektórych beznadziejnych podaniach Kolejorza dosłownie opadały ręce.
Po przerwie nic się niestety nie zmieniło, wciąż Lech był bezradny, nie dawał sobie szans psując akcję po akcji. Kompromitował się beznadziejnym wykonywaniem rzutów rożnych, mnożyły się nieporozumienia i błędy, których trudno byłoby się spodziewać po piłkarzach mających za sobą tak dobre mecze w Lidze Konferencji. Bardzo aktywny Velde totalnie zawodził pod bramką. Równie często będący przy piłce Skóraś przynajmniej oddawał celne strzały, z którymi jednak miejscowy bramkarz dobrze sobie radził. Brakowało pomysłu na grę. Niewiele dało zdjęcie z boiska słabych Czerwińskiego i Murawskiego.
Kwadrans przed końcem zdesperowany trener van den Brom widząc, że kończą mu się piłkarze, sięgnął po Amarala, co było ryzykowane, bo zmienił on Karlstroma. Jedynym defensywnym pomocnikiem na boisku pozostawał rezerwowy Kwekweskiri. W 83 minucie fatalnie zachował się Sobiech. Dostał bardzo dobre podanie od Douglasa, miał odsłoniętą bramkę, strzelił jednak głową fatalnie. Wydawało się, że w ten sposób podsumowuje swój beznadziejny występ, jednak już w następnej akcji przejął piłkę od rozpędzonego Ba Louy i strzelił wyrównującego gola. Lech poczuł krew, rzucił się do ataku, Radomiak był w opałach.
Końcówka należała do Lecha, ale jego przyspieszenie było spóźnione i nic nie dało. Co więcej, mógł stracić gola w ostatnich sekundach, bo Radomiaka było stać na przeprowadzenie szybkiej akcji. Po końcowym gwizdku upust złości dał van den Brom szarżując na sędziego technicznego, przez co zobaczył czerwoną kartkę i wykluczył się nie tylko z najbliższego spotkania.
Fot. Damian Garbatowski