Okrucieństwo futbolu. Każdy może liczyć na uśmiech losu

Ostatni mecz Lecha polegał na odwracaniu ról. Kilka dni wcześniej grał na tym samym stadionie z klubem z najwyższej europejskiej półki. Aktualnie bez formy po zmianie trenera, z czołowymi piłkarzami wprowadzonymi na boisko dopiero w ostatnim kwadransie, ale sama marka ekipy, która była o włos od finału Ligi Mistrzów, robi wrażenie. Lech ma piłkarzy klasowych jak na polską ligę, ale nie dorównujących jakością Hiszpanom. Jednak jakości tej wystarczyło, by obronić się przed atakami i zadać trzy bolesne, błyskawiczne ciosy.

W niedzielę w roli zespołu słabszego wcieliła się Korona Kielce. I też była bliska szczęścia. Różnice w umiejętnościach były jeszcze większe, podobnie jak przewaga teoretycznie lepszej drużyny. W przeciwieństwie do atakującego schematycznie, niegroźnie Villarreal, Lech oddawał celne strzały, wciąż angażował młodego bramkarza Korony. Wyszedł na dwubramkowe prowadzenie, a wtedy ujawniła się przewrotność futbolu. Wystarczyły dwie wideoweryfikacje w sytuacjach nieoczywistych, niedostrzegalnych dla sędziego, by nastąpiło wyrównanie. Mało tego – drużyna o wiele słabsza, i to pod każdym względem, ale zdeterminowana i stosująca najprostsze środki, była o włos od wyjścia na prowadzenie.

Kilkanaście tysięcy obecnych na widowni kibiców wściekało się na sędziowskie decyzje, bo to dzięki nim gospodarze mogli zawalić mecz, nad którym jeszcze na początku drugiej połowy mieli absolutną kontrolę i można się było zastanawiać nad rozmiarami ostatecznego zwycięstwa. Jednak niezależnie od akcji, w której Bednarka dwukrotnie uratował słupek, Korona po dwóch rzutach karnych mogła otrzymać od sędziego trzeciego, po faulu Milicia. Na szczęście tym razem VAR nie był dla Lecha bezwzględny. Trzy takie sytuacje w jednym meczu, gdy absolutny faworyt mierzy się z jedną z najgorszych ekip w lidze, to już nie ironia losu. To jego przekleństwo, podła złośliwość, ale przede wszystkim brak odpowiedzialności ze strony Lecha. Nikt go nie zmuszał do prowokowania VAR-u. I to co kilka minut.

Wiele razy w tym sezonie Lech gubił punkty po stracie bramek w samej końcówce. To stało się jego znakiem firmowym. Można się zastanawiać nad przyczynami, ale i tu nie unikniemy określenia „brak odpowiedzialności”. Na szczęście w niedzielę doszło do kolejnego odwrócenia ról. Zdeterminowana Korona robiła, co mogła, by sprawić w Poznaniu sensację, grała do ostatnich momentów z determinacją. Jednak tym razem to Lech zadał decydujący cios i piłkarze z Kielc mogli się poczuć tak, jak piłkarze z Poznania po końcowym gwizdku sędziego w poprzednim meczu, z Rakowem. W dodatku tak ważną bramkę zdobył ten, któremu, jak się wydawało, nigdy to nie będzie pisane. Filip Szymczak jako napastnik bił rekordy w minutach spędzonych na boisku bez strzelenia gola. Do czasu.

Skoro już mamy do czynienia z zamianą ról na tak dużą skalę, to może Lech wreszcie pojedzie do Białegostoku nie po to, by zawalić kolejny mecz. Na nowym stadionie Jagiellonii jeszcze nie wygrał, nawet gdy był zdecydowanym faworytem, bo gospodarze przegrywali z każdym, ale Lechowi jakoś dawali radę. Nie jest powiedziane, że tak będzie zawsze. Każdą statystykę można przełamać. Trzeba tylko grać odpowiedzialnie i wreszcie wykorzystać swoje atuty. John van den Brom miewa szczęśliwą rękę do stosowania rotacji, ale trudno go nazwać mistrzem taktyki, zwłaszcza gdy wciąż się uczy polskiej ligi. Może taki właśnie człowiek dokona tego, co przerosło umiejętności jego poprzedników.

Udostępnij:

Podobne

Niech nas znów zaskoczą. Byle pozytywnie

Niewiele brakowało, by Lech nie poniósł konsekwencji ubiegłotygodniowej niespodziewanej obniżki formy. Spośród jego największych konkurentów w walce o mistrzostwo tylko Raków odniósł zwycięstwo, w charakterystyczny

Syndrom Lecha: druga, brzydka twarz

Każdemu zespołowi zdarzy się rozegrać słabszy mecz, złapać zniżkę formy. Jednak to, co Lech zademonstrował w Gliwicach, nakazuje bić na alarm. Tym bardziej, że to