Wystarczyło pokonać niedawnego lidera, by zrównać się punktami z Jagiellonią i już po trzech kolejkach objąć prowadzenie w lidze lepszym bilansem bezpośrednich meczów. Śląsk Wrocław miał jednak inne plany. Przyjechał do Poznania po bezbramkowy remis i wszystko temu podporządkował, zwłaszcza w drugiej połowie. Na nic zdała się duża przewaga Lecha. Jego ataki były zbyt schematyczne, by zaskoczyć broniącego się całą drużyną, prowincjonalnie kradnącego czas przeciwnika.
Pierwsza połowa była jeszcze w miarę wyrównana. Obie drużyny starały się atakować. Śląsk nie stosował pressingu, nie utrudniał Lechowi rozpoczynania akcji ofensywnych. Całą drużyną kompaktowo wycofywał się za linię piłki, pozwalał gospodarzom ją rozgrywać. Od czasu do czasu sam przechodził do ataku, pokazał się jako zespół dobrze zorganizowany. Do strzałów nie dochodził z powodu dobrej gry defensywy Kolejorza, a zwłaszcza Bartosza Salamona, który zatrzymywał akcje wrocławian właściwie w pojedynkę.
Lech był bardziej konkretny, oddawał celne strzały. Bramkarz musiał interweniować po uderzeniu Velde. Po rzucie wolnym w świetnej sytuacji znalazł się Salamon i kiedy wydawało się, że gol paść musi, jego strzał został desperacko zablokowany. Szymczak strzelił nawet bramkę, ale nie została ona uznana. Tak dobrych sytuacji goście nie mieli. Być może Lechowi grałoby się łatwiej, gdyby w normalnej dyspozycji był Velde. Norweg przegrał prawie wszystkie pojedynki, w ogóle nie strzelał, przewracał się wyrażając oburzenie, że sędzia nie dostrzega fauli, obrońcy przejęli niemal wszystkie kierowane do niego podania.
Na szczęście po drugiej stronie boiska od początku grał Gholizadeh. Pokazał, że ma szybką nogę, potrafi błyskawicznie rozegrać, podawać z pierwszej piłki. Tylko on podejmował próby zaskoczenia defensywy gości. Lech właściwie nie miał środkowego napastnika. Jedyny, jaki aktualnie jest w klubie, Filip Szymczak, rzadko gościł w polu karnym. Rozgrywał akcje z głębi pola, dobrze mu to wychodziło, skutecznie walczył o piłkę z rywalami. Mało tym razem widoczny był Marchwiński. Zaliczał upadki, poruszał się z piłką powoli, nie dochodził do dobrych sytuacji. Tylko raz miał okazję bramkową, gdy świetnie podał mu Pereira, a piłkę z głowy w ostatnim momencie zdjął mu brakarz Śląska. Niestety, „Marchewa” nie ma zmiennika. Do grona kontuzjowanych graczy Lecha dołączył Sousa.
Po przerwie Lech osiągnął dużą przewagę. Gra toczyła się niemal bez przerwy na połowie Śląska. Brakowało szybszych akcji, prowadzonych z pomysłem. Mecz zrobił się mniej ciekawy, bo Lech próbował atakować, a zamknięty za kilkoma liniami obrony zespół z Wrocławia czyhał na kontrataki po przechwycie piłki. Zwykle szybko ją znów tracił, a gdy wydawało się, że może być groźnie pod bramką Mrozka, jak spod ziemi wyrastał Salamon i szybko likwidował niebezpieczeństwo. Im bliżej było końca meczu, tym bezczelniej goście grali na cza, trzeba im było udzielać pomocy medycznej, a gdy opuszczali boisko, truchtali niemal w miejscu, kradnąc sekundy i minuty. Sędzia zwracał im uwagę, ale do pierwszej połowy nie doliczył nic, a do drugiej symboliczne trzy minuty. W ten sposób po tej kolejce na szczycie tabeli nie zmieniło się nic – trzy pierwsze zespoły solidarnie zremisowały.