Mecz w Walencji zaczął się niemal identycznie, jak ten w Baku, w eliminacjach do Ligi Mistrzów. Lech natychmiast wyszedł na prowadzenie, ale potem – w jednym i drugim przypadku – pozwolił sobie wbić kilka goli. Jednak to, co wydarzyło się potem, pokazuje przemianę, jaka w poznańskim zespole nastąpiła. W Hiszpanii nie poddał się, nie przegrał wysoko mimo jeszcze większej skali trudności. Wrócił do meczu i był bliski sprawienia niemałej niespodzianki.
W lipcu, gdy zaczynały się pucharowe eliminacje i za chwilę ruszyła liga, a po drodze jeszcze trzeba było zagrać o Superpuchar, Lech poważnie chorował. We wszystkim, co bez powodzenia czynili piłkarze, odbijał się brak profesjonalizmu i lekceważenie obowiązków przez osoby zarządzające sportową częścią klubu. Trener, który przyszedł tu chwilę wcześniej, skazany był na skutki zaniechań i zwykłego partactwa. Miał kadrę słabą fizycznie, z dziurami na kilku pozycjach i zawodzącym bramkarzem, bo klub zamiast na jakość, postawił na oszczędność.
Męczarnie trwały tygodniami. Grę Kolejorza z trudem się oglądało, trener sprawiał wrażenie bezradnego. Klubowi decydenci długo milczeli, a kiedy już odważyli się udzielać wywiadów, każdym słowem potwierdzali, że powinno się ich trzymać jak najdalej od profesjonalnego futbolu. Dopiero kiedy drużyna, wykorzystując łatwą ścieżkę przysługującą mistrzowi kraju, przedostała się do Ligi Konferencji, nastąpiła przemiana. I to z dnia na dzień. To już nie była drużyna cierpiąca. Zamieniła się w wygrywającą, kontrolującą wydarzenia. Po ligowych zwycięstwach pojechała do Hiszpanii mierzyć się z czołowym zespołem Europy.
Lech z Walencji przypominał tego z Rudniewem, Stiliciem, Arboledą. To prawda, że miał szczęście, bo Unai Emery oszczędzał piłkarzy grających w lidze. Pamiętajmy jednak, że tamtą kadrę budowali specjaliści, a nie amatorzy, do tego dysponujący funduszami dla polskich klubów niewyobrażalnymi. Jakość rezerwowych graczy, łatwość, z jaką tworzyli okazje bramkowe i oddawali groźne strzały, imponowała osobom nieprzyzwyczajonym do oglądania hiszpańskiego futbolu. Lech potrafił się jednak przeciwstawić. Ofensywne trio Skóraś-Amaral-Ishak zadziwiająco łatwo rozmontowywało defensywę klasowego zespołu. Mogło paść więcej bramek dla Lecha. Można też było stracić o jedną mniej i wrócić do Poznania z punktem.
Gdy Lech po przerwie strzelił dwa gole, trener Villarreal zrozumiał, że nie ma do czynienia z byle kim i sięgnął po największe gwiazdy. Czy można było obronić się przed atakami świetnie radzących sobie z piłką zawodników? Było to realne przy odrobinie szczęścia, ale szczęściu trzeba pomóc, a w przeciwieństwie do hiszpańskiego trenera, John van den Brom nie dysponował rezerwowymi z dużą jakością. I tu wracamy do tego, co się wydarzyło, a właściwie co się nie wydarzyło latem. Walczący jak lew Ishak nie mógł wytrzymać całego meczu. Także Skóraś i Amaral mieli w pewnym momencie dość. Gdyby zastąpili ich piłkarze równi im klasą, łatwiej byłoby dowieźć wynik, a może i znów zaskoczyć gospodarzy.
W telewizyjnym wywiadzie właściciel Lecha bez ogródek przyznał, że zawalił letni okres transferowy. Nie jako właściciel. Jako ten, co jednocześnie zarządza. Jego ostatnio ulubione stwierdzenie brzmi: „myśmy popełnili błąd”. Liczba mnoga nie jest na miejscu, a ten błąd polega na tym, że zarządzania nie powierzył profesjonalistom.