Nie Pogoń Szczecin, nie Raków Częstochowa, nie Lechia Gdańsk będzie największym przeciwnikiem walczącego o mistrzostwo Polski Lecha. Głównym dla niego rywalem będzie on sam. Przekonaliśmy się o tym w niedzielę w Krakowie. Na nic się zdają piękne asysty Ishaka, gole Amarala, gdy drużyna nagle przestaje grać, podaje przeciwnikowi pomocną dłoń. Tak było w czasach Dariusza Żurawia. Jak się okazuje, Maciejowi Skorży też trudno pokonać destrukcyjną mentalność piłkarzy.
Do meczu przeciwko Cracovii piłkarze Lecha przystąpili jako faworyt, ale długo nie robili niczego, co by na to wskazywało. Nie potrafili sklecić prostej akcji ofensywnej. Wykopywali piłkę lub odbijali głową do przodu nie zważając, że nie ma tam żadnego partnera. Do tego mnożyły się proste błędy, niestety także w obronie. Po strzale z dystansu piłka przypadkowo odbiła się od Milicia myląc bramkarza, co nie było jedynym w tym meczu nieudanym zagraniem chorwackiego obrońcy. Wyprowadzający piłkę z defensywy Satka tracił ją prowokując szybkie ataki gospodarzy.
Obserwując to, można było sobie zadawać pytanie: po co zimowe treningi w Turcji, po co sparingi, skoro już w pierwszym meczu piłkarze Lecha grają tak, jakby każdy z nich wyszedł na boisko pierwszy raz od pół roku. Maciej Skorża mówił tygodnie temu, że już nie może się doczekać pojedynku z Cracovią. No i się doczekał. Musiał obserwować żenujące popisy tych, których intensywnie przygotowywał do walki o mistrzostwo.
Na szczęście Lech ma w składzie graczy z wysoką jakością. Wzięli sprawy w swoje ręce i strzelili trzy bramki. Wydawało się, że jest posprzątane. I powinno być, wszak Lech to nie jest byle jaki, o nic nie walczący zespół. W końcówce meczu dokonał niestety niemożliwego. Nie chciał dobijać Cracovii, nie wykazał determinacji, gdy była okazja podwyższyć wynik. Biernie czekał na rozwój wydarzeń. Być może nie dopuściłby gospodarzy do głosu, ale trener Skorża zaszalał ze zmianami. Niektóre z nich, takie jak wymiana prawego obrońcy, nie były dyktowane potrzebą chwili. Trener chciał być sprawiedliwy wobec swych graczy. I wprowadził chaos, nad którym nie można już było zapanować.
Lech ma tak wyrównaną kadrę, że każdy wchodzący na boisko zawodnik powinien udźwignąć ciężar odpowiedzialności. Jak więc tłumaczyć zawodników klasowych, którzy nie potrafią powstrzymać desperackich, schematycznych wrzutek piłki w pole karne Bednarka? Dlaczego nikt nie potrafił uporządkować gry, zwolnić, wybić Cracovię z uderzenia, przenieść grę na drugą stronę boiska? Zamiast prawidłowej reakcji na rozwój wydarzeń, oglądaliśmy żałosny pokaz bezradności.
Strata decydujących bramek w końcówce, gdy się prowadzi i ma w świadomości walkę o najwyższe cele, jest niewytłumaczalna. Nie wolno powiedzieć: stało się, byliśmy zdekoncentrowani. Gdyby się to zdarzyło raz, nie dawałoby do myślenia. Ale my takie zachowania dobrze znamy i pamiętamy. To one i brak na nie reakcji władz klubu sprawiły, że ludzie odwrócili się od Lecha. Teraz obserwujemy nawrót choroby toczącej ten klub od dawna. Straconych punktów może zabraknąć. To samo zresztą można powiedzieć o punktach roztrwonionych w Białymstoku, Mielcu i Łęcznej, gdzie wydawało się, że to Lech dyktuje warunki.
Strata punktów, a zwłaszcza sposób, w jaki się to stało, były dla pełnych nadziei kibiców Lecha bolesnym ciosem. Przekonali się, że nie mogą być pewni niczego. Lech może zawieść w każdym momencie. Po prostu zawodnicy przestaną grać, nie potrafią się zmusić do normalnej walki. Na marne pójdą miliony wydane na transfery i długie treningi. Dziś jeszcze nie jest za późno na reakcję. Jeśli jej nie będzie, podobne numery będziemy oglądać w kolejnych spotkaniach, także tych decydujących.