Koniec karnawału. Lech wraca do swego DNA

Tylko rok trwał okres prosperity Lecha, od początku poprzedniego sezonu do mistrzowskiego jego zakończenia. Zmiany, jakie latem zaszły w klubie, a przede wszystkim te, jakie nie zaszły, odwróciły sytuację. Nastąpił bolesny powrót do fatalnego czasu sprzed zaangażowania Macieja Skorży. Jak się okazuje, wszystko, co dobre, twórcze, wiązało się z jego osobą. Był jedynym człowiekiem w klubie mającym pojęcie o futbolu i zdobywaniu trofeów.

Jego następca jest tu zbyt krótko, by poznać piłkarzy, ich możliwości, specyfikę ligi. Wypowiedzi van den Broma świadczą, że słabo orientuje się w tym, za co odpowiada. Słowa, że ma wystarczająca liczbę piłkarzy, że potrafią oni z powodzeniem grać dwa razy w tygodniu, zostały w sobotę brutalnie zweryfikowane. Spośród trzech najbardziej eksploatowanych zawodników, Murawski doznał mięśniowej kontuzji jeszcze w pierwszej połowie pierwszego ligowego meczu. Takie urazy zwykle leczy się długo. Milić złapał infekcję. Karlstrom demonstrował na boisku wszystko oprócz świeżości.

Nie tylko on, ale wszyscy piłkarze Lecha ruszali się po boisku jak muchy w smole. Piłkarze, których nominalnej wartość i wysokości wynagrodzenia nie ma co porównywać z graczami Stali Mielec, przegrywali z nimi pojedynki biegowe, indywidualne starcia, dawali się wyprzedzać. Zmęczenie poprzednimi meczami było widoczne dla wszystkich. A wartościowych zmienników brak. Na to nałożyły się indywidualne błędy, brak zgrania i opieszałość defensywy, niezborność w ataku. I nieszczęście gotowe. Trzecia kolejna porażka, stosunek bramek w czterech meczach 2:9.

Van den Brom pracował w dobrych klubach, był też klasowym zawodnikiem, więc powinien znać się na futbolu. Być może jego błąd polega na ocenianiu graczy miarą tych, z którymi miał do czynienia w Belgii i Holandii, o innej mentalności. Jednak stwierdzenie, że ma wystarczającą liczbę obrońców, wystawia mu jak najgorsze świadectwo. Czyżby nie znał klubowej kadry? W sobotę chyba już się przekonał, że Lech pilnie potrzebuje piłkarzy z jakością. Bez tego z miejsca nie ruszy, a trener długo tu nie popracuje.

Kiedy u progu jubileuszowego sezonu kierownictwo klubu zmieniło postawę i zadbało o klasowych graczy, nie szczędziło kasy na jakościowe transfery, naiwni łudzili się, że tak już będzie zawsze, że to kres kunktatorstwa, geszefciarstwa, minimalizmu. To miał być początek tworzenia wielkiego Lecha, który wykorzysta swoje pięć minut, na fali entuzjazmu popłynie po kolejne sukcesy. Kto by nie poszedł za ciosem, nie wykorzystał najwyższego budżetu w lidze, nie zainwestował w drużynę zdolną zadomowić się w Europie, zdystansować krajową konkurencję. Jak postąpiły władze Lecha? Uczyniły to, na czym znają się najbardziej: wygasiły emocje. Szybko i sprawnie. Wiemy już, że na kolejne sukcesy znów poczekamy lata.

Po meczu ze Stalą piłkarska Polska ma ubaw z „fachowości” ludzi z Lechowego działu sportu. Najlepszym na boisku Lechitą był ten, który został przekazany przeciwnikowi, pojechał do Mielca po naukę. Bartosz Mrozek bronił jak w transie. Taki ruch byłby zrozumiały, gdyby Lech zadbał o bramkarza klasowego. Zrezygnował jednak z wydawania pieniędzy. Wypożyczył zawodnika z przeciętnego klubu peryferyjnej ligi. Skutki okazały się opłakane. Rudko zawalił już niejedną już bramkę, jego umiejętności są ograniczone. W Mielcu zacierają ręce i dziękują Lechowi.

Obrony tytułu nie będzie, to już wiemy. Nie z tą drużyną, osłabioną po poprzednim sezonie, pozbawioną zaplecza, uzupełnianą z karygodną opieszałością. Jak komukolwiek w klubie mogło przyjść do głowy, że taka ekipa ma jakiekolwiek szanse na awans do Ligi Mistrzów? Nawet faza grupowa Ligi Konferencji wydaje się poza zasięgiem, a pogodzenie ligi z pucharami to w tej sytuacji misja nie do zrealizowania. Chyba, że władze klubu zreflektują się i nie ogłoszą zakończenia transferów. Trener nie chce nowych zawodników, ale dla jego dobra można wcisnąć mu ich na siłę.

Właściciel klubu może zrobić z nim, co mu się żywnie podoba. Jeżeli ma kaprys niszczyć to, co do niego należy, możemy tylko współczuć. Dobrze by jednak było, gdyby wykazał empatię i pomyślał o tysiącach ludzi, którym sprawia bolesny zawód. Przeżyli wielką radość, klub zresztą wciąż, jak na ironię, promuje się obrazkami z mistrzowskiej fety. Łudzili się, że ich Lech zmartwychwstał, zapomniał o wstydliwych ostatnich latach. Teraz widzą, jakie jest prawdziwe DNA klubu.

Udostępnij:

Podobne

Pogrom na Morasku

Ostre strzelanie urządziły sobie panie z Lecha Poznań UAM mierząc się z najsłabszą drużyną pierwszej ligi kobiet, Bielawaianka Bielawa. Wygrały aż 11:0. Można jednak powiedzieć,

Sensacja! Lech ograny przez beniaminka

Piękna seria zwycięstw nie mogła trwać bez końca. Kto by się jednak spodziewał, że przerwie ją beniaminek z Lublina, zmęczony meczami granymi co kilka dni?