Obawy o to, że Lech z opóźnieniem dojdzie do formy pozwalającej punktować w lidze, okazały się nieuzasadnione. Owszem, dużo jeszcze brakuje do płynnej, skutecznej gry, nie wszystko się zazębia, nie wszyscy piłkarze są w docelowej dyspozycji. Jednak nie przeszkodziło to w osiągnięciu samych zwycięstw. To jest kompletnie inny początek sezonu niż ubiegłoroczny.
Gdyby wzmocnienia, których teraz dokonał klub, nastąpiły dokładnie rok wcześniej, byłyby szanse powalczyć o coś więcej niż trzecie miejsce w lidze. Po zdobyciu mistrzostwa kierownictwo pionu sportowego spoczęło na laurach, klub zaciągnął hamulec, nie poszedł za ciosem. Zachował się zupełnie inaczej niż następny mistrz Polski, dla którego tytuł nie jest celem samym w sobie, zamierza go zdyskontować, więc sprowadza jednego klasowego gracza po drugim. Natomiast Lech nie z własnej winy rozglądał się za nowym trenerem, i to były jedyne jego skuteczne działania. Na to nałożyły się kontuzje obrońców.
Przed nowym sezonem długo trzeba było czekać na wzmocnienia drużyny, ale potem nastąpiły transfery robiące duże wrażenie, nasuwające porównanie do roku 2008, gdy na Bułgarską jednocześnie przyszli Peszko, Lewandowski, Arboleda, Stilić. Trudno mówić, że teraz pozyskani zawodnicy prezentują porównywalną klasę. O tym się dopiero przekonamy. Istnieje natomiast coś, co łączy te dwa okna transferowe: żaden ruch kadrowy nie okazał się chybiony. Wszyscy nowi piłkarze wzmacniają drużynę. Nie wiemy jeszcze, czy odpali Gholizadeh, jak jeszcze długo na niego poczekamy, ale pozostali nowi zawodnicy już pokazali wysoką klasę.
Największe wrażenie zrobił Dino Hotić. Wydawało się, że to gorszy transfer niż pozyskanie reprezentantów Słowenii i Szwecji. Kto jednak oglądał tego piłkarza w lidze belgijskiej, ten przyznał, że Lech wykonał ruch pierwszorzędny. I właśnie się to potwierdza, piłkarz zadziwia umiejętnościami i predyspozycjami. Przy mikrym wzroście skutecznie walczy o górne piłki, wyprzedza obrońców oddając celnie strzały głową, myśli na boisku znajdując dobre rozwiązania, mistrzowsko asystuje, dysponuje techniką użytkową pozwalającą ogrywać rywali, wykonuje wszystkie stałe fragmenty gry. Kogoś takiego jeszcze w Lechu nie było. To skrzydłowy, ale zupełnie inny od przebojowych Skórasia, Jóźwiaka, Kamińskiego, a porównywanie go do Ba Louy zakrawa na żart.
Ealias Andersson nie musiał wchodzić do drużyny, adaptować się w niej, zgrywać z kolegami. Gra tak, jakby to był jego kolejny sezon w Kolejorzu. Nie zawodzi w defensywie, stwarza przewagę na lewym skrzydle, świetnie dośrodkowuje. Szkoda, że w dzieciństwie nikt go nie nauczył posługiwania się prawą nogą, byłby wówczas graczem jeszcze wyższej klasy, ale wtedy Lecha nie byłoby go na niego stać. Natomiast Miha Blazić musi się zgrać z kolegami z defensywy, a zwłaszcza z bramkarzem. W niedzielę mnożyły się nieporozumienia, nowy nabytek Lecha mógł mieć na sumieniu stratę gola. Z wielu prób wyszedł na szczęście zwycięsko i wiadomo już, Lechowa obrona zyskała bardzo dużo, oby tylko nauczył się skutecznie współpracować z partnerami. I oby nikogo nie wykluczyły kontuzje, bo dobrych obrońców środkowych Lech ma tylko trzech.