Po wznowieniu rozgrywek Lech dwukrotnie zagrał z Legią przy Bułgarskiej. Na wymarłym stadionie przegrał, na zapełnionym nawet nie w 25 procentach wygrał. Nawet tak niewielka, jak na pojemność obiektu, liczba widzów robi różnicę. Doping był żywy, momentami wręcz ogłuszający, a radość po ostatnim gwizdku wielka. Kto nie był, niech żałuje.
Niejeden kibic zrezygnował z przyjścia na mecz z obawy przed paskudnymi widokami. Radość legionistów po wywalczeniu w Poznaniu mistrzostwa Polski byłaby trudna do strawienia. To już się zdarzyło, i to całkiem niedawno. Lech też zdobywał mistrzostwo na Łazienkowskiej, wznosił tam Puchar Polski. Dla miejscowych ten drugi przypadek był nie do zniesienia. Zakłócili dekorację, rzucali kamieniami raniąc kilka osób, rozpędzili VIP-ów, zrywali piłkarzom Kolejorza medale, a wszystko to działo się w stolicy europejskiego państwa.
Nie pamiętam, by gospodarze byli za to jakoś szczególnie napiętnowani. Większe oburzenie mediów centralnych wywołał wokalny występ piłkarzy Lecha. Wspólnie z kibicami pośpiewali sobie o Legii. To był dopiero skandal! Co tam poturbowanie VIP-ów, poranienie dziennikarzy, bicie piłkarzy, ściganie ich aż do drzwi szatni. Ówczesny właściciel Legii był blady ze strachu. Spodziewał się dramatycznych konsekwencji, zamknięcia stadionu na długo. Całkiem niepotrzebnie, piłkarska centrala była zadziwiająco wyrozumiała, zdarzyło się to przecież w stolicy.
Zapiekła nienawiść – tak można określić relacje między kibicami obu klubów. Zdumiewa jednak, że potrafią potraktować wrogów (inne słowa nie są adekwatne) z szacunkiem, niekiedy dogadują się w strategicznych sprawach. Zanim zdarzył się ów niegroźny, zdaniem piłkarskiej centrali, incydent po finale, rozegrany został pierwszy mecz, na rozbudowywanym stadionie Lecha. Władze miasta, spodziewając się awantury, nie wpuściły kibiców Legii. Wpuścili ich kibice Kolejorza. Co więcej, pilnowali ich samochodów, na trybunach nie było obrażania się. Na legijnych forach internetowych pojawiło się potem mnóstwo wpisów zaczynających się od „szacunek dla Lecha”.
Intencja była oczywista – chęć pokazania ponad podziałami, że piłka jest dla kibiców, mecz bez gości smakuje gorzej. Zawieszenie broni obowiązywało też podczas warszawskiego rewanżu, ale krótko. Jedni mówią, że to warszawiacy, niezadowoleni z nietypowej sytuacji, dopuścili się prowokacji. Inny twierdzą, że wynaturzenie, polegające na braku okazywania nienawiści, nie odpowiadało poznaniakom. Tak czy siak – w ciągu dosłownie sekund atmosfera na widowni zmieniła się diametralnie, a jej finałem było, cytując medialne eufemizmy, niekulturalne zachowanie miejscowych podczas dekoracji.
Kibice Lecha i Legii potrafią się nieoficjalnie dogadać, mimo oficjalnej nienawiści i pogardy. Nie wchodzi to natomiast w grę w przypadku drużyn z jednego miasta. I to nie byle jakiego – z Krakowa. Fani Cracovii i Wisły nie potrafią ze sobą rozmawiać bez posługiwania się siekierami i maczetami. Podobnie, choć nie z tak wielkim szaleństwem, dzieje się w innych miastach. W stolicy sympatycy Legii groźbami zniechęcali potencjalnego inwestora miejscowej Polonii.
Nic nie zapowiada, by miało się to kiedykolwiek zmienić. Kibice są stali w uczuciach, przyzwyczajeniach, klubową nienawiść traktują jako element tradycji, a komentatorzy opisują to wszystko jako lokalny koloryt. W Poznaniu zjawisko takie nakłada się na odwieczną niechęć do „stolycy”, do odgórnego narzucania tego, co nazywane jest cywilizacją wschodu. Ludzie pracowici, szanujący porządek nie lubili, gdy władza centralna ich wykorzystywała, kazała na siebie pracować, gdy klub stołeczny powoływał najlepszych zawodników do wojska i ubierał ich w koszulki CWKS (nie mylić z CSKA) Legia.
Kilka dni temu, na pustym niestety stadionie Manchesteru City, gospodarze witali szpalerem i oklaskami zawodników Liverpoolu. Najpierw były gratulacje za imponujące zdobycie mistrzostwa, a potem sportowe zdemolowanie ich po pięknej, skutecznej, widowiskowej grze. Ktoś mógłby zapytać – czy i u nas mogłaby zagościć taka piłkarska kultura? Odpowiem krótko: nie.
Józef Djaczenko