Lada chwila Lech ogłosi, jacy piłkarze zasilą klub od nowego roku. Nie ulega bowiem wątpliwości, że tacy będą. Nie ma jednak co myśleć, że to wystarczy, by drużyna przerwała katastrofalną passę, wykaraskała się z potężnego kryzysu, w jaki wpadła w grudniu. Do tego potrzeba czegoś więcej niż nowi gracze. Gdyby to było tak proste, byle amator potrafiłby zarządzać klubem piłkarskim.
Od dekady Lech żegna kolejnych trenerów w identyczny sposób: wyrzuca ich w trakcie sezonu, gdy stają się kompletnie bezradni, nie potrafią wyprowadzić przegrywającego zespołu z zapaści. Takiej samej, w jakiej znalazł się u schyłku roku. Przerwa w rozgrywkach była dla Żurawia i jego przełożonych błogosławieństwem. Gdyby drużyna w takie bagno wpadła w innym momencie, mogłoby ją ocalić tylko znalezienie ratownika i rozpoczęcie zabawy od początku.
Przerwa między ostatnim meczem 2020 roku a pierwszym 2021 nie jest długa. Ledwo pięć tygodni musi wystarczyć piłkarzom na złapanie oddechu, wyleczenie urazów wynikających głównie z przeciążenia, solidne przygotowanie się do części dalszej sezonu. Ludzie z klubu muszą w tym czasie zadbać o nowych graczy, a sztab trenerski spróbować wpasować ich do zespołu. Właśnie to może okazać się najtrudniejsze.
Przyjście nowych zawodników zawsze działa na kibiców pozytywnie, daje im nadzieję na lepszą grę. Rzadko jednak się zdarza, by tacy zawodnicy od początku odmieniali grę drużyny. Do Lecha nie przychodzą gwiazdy, ludzie ze znakiem jakości, wysokimi kwalifikacjami. Dołączają gracze, o których fani nigdy nie słyszeli. Czasami nawet nie słyszeli o klubach, z których się wywodzą, zwłaszcza gdy są to peryferyjne klubiki z Bałkanów. Właśnie dlatego każdy transfer jest ryzykowny.
Rzadko się zdarza, by Lech sięgał po graczy z Niemiec, Portugalii, Hiszpanii. Oczywiście nie ma mowy o tamtejszej ekstraklasie, to nie ten poziom. W tych krajach w niższych ligach aż roi się od graczy, którzy w Polsce zostaliby gwiazdami. Wystarczy wspomnieć o Gytkjaerze, Ishaku, o Tibie, także o Amaralu, który miał pecha, bo nie trafił w Poznaniu na trenera potrafiącego docenić i spożytkować jego walory. Dani Ramirez nie zarabiał na życie w ojczyźnie, bo były tam setki, jeśli nie tysiące lepszych od niego. Został za to jednym z najlepszych w polskiej lidze.
Dziś jeszcze nie wiemy, kogo Lech pozyska. Wiemy tylko z grubsza, jakie pozycje obsadzą. Możemy się spodziewać następcy Kuby Modera, bo pozyskany już Karlstroem nie ma pełnić tej roli. Trener wspominał o pozyskaniu skrzydłowego. Po odejściu Jóźwiaka, po kontuzji Kamińskiego ofensywa Lecha straciła moc. Sykora nie potwierdził jeszcze, że warto było za niego wydać niemałą kasę. Skóraś dopiero się rozwija i marzy o ujawnieniu drzemiącego w nim potencjału. Niestety, Ishak nadal nie będzie miał wartościowego zmiennika – chyba, że rozkwitnie Filip Szymczak.
Największe deficyty Lech ma w defensywie. Tu nawet sprowadzenie dwóch dobrych zawodników może nie pomóc. Całe zło, które ujawniło się jesienią, było skutkiem katastrofalnej gry obronnej. Jaką mamy gwarancję, że po przerwie świąteczno-noworocznej to się zmieni? Są na to takie same szanse, jak na gwałtowny wzrost umiejętności Bednarka, wychodzenie przez niego do dośrodkowań, dobre zachowanie przy stałych fragmentach.
Na niekorzyść drużyny może też zadziałać brak presji ze strony władz klubu. Przy Bułgarskiej hołduje się olimpijskim ideom barona Pierre’a de Coubertin. Tu nie są ważne zwycięstwa. Liczy się sam udział. Na sukcesach zależy tylko fanom. Właścicielom klubu zadziwiająco łatwo przychodzi przełknięcie dowolnej klęski.
Piłkarze Lecha mogą odzyskać siły i świeżość. Nowi gracze mogą okazać się zawodnikami klasowymi. Jednak to nie musi się przełożyć na ligowe zwycięstwa, na awanse w Pucharze Polski. Dariusz Żuraw wprowadził efektowny, ofensywny styl gry, niestety okazał się całkowicie bezradny wobec pierwszego kryzysu. Nie wiemy, czy wiosną sobie poradzi, czy odzyska Lecha, który we wrześniu i październiku czarował w Europie. A tylko takiego będzie stać na odrabianie strat w lidze.