Pół roku temu był w Poznaniu wychwalany, uznawany za fachowca. Teraz niewielu wróży Johnowi van den Bromowi przetrwanie na stanowisku do wiosny. Gdyby dla zarządu Lecha priorytetem był wynik pierwszego zespołu, zmiana trenera szybko stałaby się faktem. W Poznaniu jest jednak jakoś inaczej, bierze się pod uwagę różne czynniki, więc trener może przetrwać, przygotować drużynę do rundy rewanżowej. Ryzykiem jest doprowadzenie do awantury, strat finansowych i wizerunkowych.
Niewielu trenerom udaje się przetrwać na stanowisku długie lata, budować zespół według własnej wizji, dochodzić do sukcesów. Wzorcowym przykładem jest Marek Papszun. Cierpliwy i konsekwentny właściciel klubu postawił na niego i na specjalistów od sportowego zarządzania i się nie zawiódł. Długie, obfitujące w sukcesy trenerskie kariery można było obserwować w mocnych klubach angielskich, takich jak Manchester United i Arsenal. W Lechu jest to nie do zrealizowania. Nie tylko z powodu środowiska, w którym sukcesów oczekuje się natychmiast. Specyficzny jest sam klub i jego właściciel.
Długofalowa praca trenera możliwa jest tylko wtedy, gdy ma on w klubie autonomię w podejmowaniu decyzji, kreśleniu i realizacji własnych pomysłów. W Poznaniu tylko raz się takie okazanie zaufania zdarzyło – gdy władzę nad pierwszą drużyną przejęli Adam Nawałka i jego liczny i kosztowny w utrzymaniu sztab. Były selekcjoner okazał się partaczem, więc skończył tak, jak niemal wszyscy jego poprzednicy i następcy. Wyjątkowość Lecha powoduje, że każdy trener staje tu przed trudnym zadaniem. Nie wystarczy wygrywać mecze. Trzeba jeszcze realizować oczekiwania zarządu klubu, niezależne od sportowych wyników.
John van den Brom nie miał dużych oczekiwań. Nie domagał się wzmacniania drużyny. Wprost przeciwnie, wielokrotnie zapewniał, że ma wystarczająco dobrych piłkarzy. Dziwił się pytaniom stawianym przez dziennikarzy, wynikającym z oczekiwań kibiców chcących widzieć w Kolejorzu jak najlepszych zawodników. Chętnie sięgał po młodzież, choć nie miał na tym tle obsesji takich, jak Dariusz Żuraw. W pierwszym roku jego pracy zdawało to egzamin. Co prawda miał ogromne problemy z przygotowaniem drużyny podczas letniej i zimowej przerwy, w dodatku musiał zaakceptować ostre hamowanie uruchomione przez władze klubu po zdobyciu tytułu, ale kiedy potem Lech się rozpędził, trudno go było zatrzymać nawet gdy grał w niepełnym składzie.
W nowym sezonie wszystko się posypało. Jak zawsze po długiej przerwie drużyna grała gorzej niż przed nią, ale tym razem poprawy, wejścia w rytm nie było. Wprost przeciwnie, klęska goniła klęskę, niektóre przejdą do klubowej historii. Tak łatwe zaprzepaszczenie szansy gry w Europie, zarabiania pieniędzy, poprawiania współczynnika UEFA, promowania piłkarzy, to kryminał. Już samo to byłoby wystarczającym powodem wyrzucenia trenera. Nikt tak drastycznej decyzji nie podjął. Czy byłaby ona nieracjonalna? Z punktu widzenia zarządzania klubem z pewnością tak. Pozwoliłaby jednak uniknąć kilku kompromitacji, ze szczecińską na czele, trwonienia punktów. Mogłaby finalnie przełożyć się na sukces na koniec sezonu.
Czy wciąż istnieje prawdopodobieństwo, że John van den Brom opanuje sytuację, wróci do wygrywania? Chyba nikt w to nie wierzy, nawet zarząd klubu. Tym bardziej, że przed drużyną kolejna długa przerwa w rozgrywkach. Żegnanie trenerów z obowiązującym kontraktem to w futbolu kosztowna codzienność. Czasami trzeba ratować sytuację, bronić się przed jeszcze większymi stratami. Wydaje się, że zarząd Lecha nie ma innego wyjścia, ale nigdzie indziej nie podejmuje się decyzji równie niekonwencjonalnych.