Kiedy do meczu Lecha z Legią pozostawał tydzień, władze klubu zapewniały ustami rzecznika prasowego, że stadion jest bezpieczny, zarząd pozostaje w kontakcie z panem wojewodą, warto więc zaopatrywać się w wejściówki. Informacje te podawane były w dobrej wierze, bo nikt nie mógł przewidzieć, co się wydarzy w następnych godzinach.
Nagle władze państwowe zawiesiły wszelkie imprezy, w tym sportowe. W odpowiedzi spółka Ekstraklasa SA wydała komunikat, że mecze odbędą się na pustych stadionach. Wtedy jeszcze organizator rozgrywek troszczył się głównie o kalendarz. Kolejne godziny przyniosły nowe decyzje: wstrzymanie rozgrywek. Zaczęły się spekulacje – na jak długo, co z terminami europejskimi. Ligi muszą przecież zakończyć się w maju, by można było przygotować się do lipcowych Mistrzostw Europy.
UEFA zadecydowała we wtorek o przełożeniu tej imprezy na rok przyszły. To wywołało kolejne dyskusje. Rezygnacja z kluczowej imprezy to ułatwienie dokończenia rozgrywek krajowych. Tyle, że obowiązują kontrakty telewizyjne i umowy zawodników z klubami. Mecze trzeba dograć do końca czerwca. Tylko w jakiej formie? Co z rozgrywkami pucharowymi? Jak wyłonić mistrza i spadkowiczów, jeśli epidemia nie ustąpi?
Jeżeli ktokolwiek przedstawi wiarygodny scenariusz wydarzeń, okrzykniemy go prorokiem. Nie wiemy przecież, co przyniesie jutro, ile osób zachoruje w przyszłym tygodniu, kiedy epidemia osiągnie punkt szczytowy. Futbol to dziedzina ważna, kiedyś można byłoby powiedzieć, że dla wielu najważniejszych. Ale nie teraz. Teraz trzeba zadbać o zdrowie, troszczyć się o rekompensatę utraconych zarobków. Na mecze przyjdzie czas. Nie prezesi klubowi, nie oficjele piłkarskich centrali zadecydują o terminach. Zrobi to za nich COVID-19.